Dzień Kota 2017
22 września, godzina 11:40. W szkole został ogłoszony alarm. - Uwaga! Nieznany przedmiot na terenie Medyka! - Rozniósł się komunikat. Wszyscy rozejrzeliśmy się po sobie, nie wiedząc, co się dzieje. Kazano nam skierować się do auli. Po dotarciu na miejsce ustawiliśmy się w kolejce... Do czego? Na początku nie byłem w stanie dostrzec, co to takiego. Chwila moment, malowanie twarzy? Rysują nam kota na twarzy?! I już wszyscy wiedzieli o co chodzi. Po tym, jak wszyscy zamieniliśmy się w koty, w drzwiach pojawiła się dziewczyna z pojemnikiem pełnym dziwnej, pomarańczowo-brązowej mazi.
Kacper: "Nie! Ja tego nie zjem!"
Po powąchaniu tego, co było w pojemniku, stwierdziłem, że nie może być takie złe... Pomyliłem się. Oj, jak bardzo się pomyliłem... Był to mix cynamonu, curry i czort wie, czego jeszcze. Klasa pierwsza jest bardzo wdzięczna osobie, która przygotowała to cudo. Ledwo przełknąłem swoją działkę. Po chwili czuję żar. Tak przedziwny i nieznany dotąd rodzaj smaku pikantnego, że aż mnie wykręciło. W pewnym momencie zaczęło mi się co nieco cofać, ale wziąłem się w garść i usiłowałem usłyszeć, co mówią prowadzący to jakże wspaniałe wydarzenie. Rozpoczęło się mianowanie na ucznia klasy pierwszej. Przygotowano dla nas kilka konkurencji.
W pierwszej z nich klasa podzieliła się na grupy i zagraliśmy w „krzesełka”. Jest określona ilość osób i zawsze jedno krzesło mniej. Gdy gra muzyka, chodzimy wkoło zgodnie ze wskazówkami zegara, a gdy muzyka przestaje grać, musimy szybko usiąść. Komu nie uda się znaleźć własnego krzesełka, ten odpada z gry i dostaje kolejną łyżkę z ohydną papką. Mnie szło całkiem nieźle, odpadłem w półfinale, ale i na mnie przyszedł czas i dostąpiłem zaszczytu otrzymania kolejnej porcji. Nie do wszystkich konkurencji zostałem wybrany, ale wiem, że było malowanie portretu naszej wychowawczyni – magister Sabiny Wencel, gryzienie jabłka na sznurku bez użycia rąk (w parach szczególnie zabawne), golenie balona z (mam nadzieję) bitej śmietany papierowym talerzem i wiele innych. Ja brałem udział w odkopywaniu żelka z mąki. Było to szczególnie uciążliwe zadanie, ponieważ nie pozwolono nam używać rąk, a mój żelek, gdy już go odkopałem, niestety, przykleił się do talerzyka i potrzebowałem drobnej pomocy.
Po przejściu wszystkich zadań przystąpiliśmy do właściwego mianowania. Jedna z uczennic w ręku trzymała nogę lub rękę, nie byłem w stanie stwierdzić, gdyż byłem bardzo skupiony na jak najmocniejszym zaciśnięciem oczu, aby mąka, którą byliśmy dodatkowo obsypywani przez towarzyszących twardzieli, nie dostała się tam, gdzie nie trzeba. Tą nogą/ręką mianowano nas na uczniów klasy pierwszej.
Gdy pozwolono nam opuścić aulę, wszyscy udaliśmy się do łazienki, aby zmyć mąkę z twarzy, ubrań i włosów. Chociaż i tak w drodze do domu znalazło się jej jeszcze wystarczająco dużo, aby upiec małych rozmiarów ciasto. Nawet teraz, gdy piszę ten tekst, mam mąkę we włosach.
Nie powiem, zostałem zaskoczony tym wydarzeniem. Co prawda nie było to najprzyjemniejsze doznanie w moim życiu, ale na pewno świetnie się bawiłem. Co chyba mogą powiedzieć uczniowie pierwszej klasy jak i klasy, które przygotowały to wszystko. Tradycja - to tradycja :)
Marcin Piechocki, klasa Ia